piątek, 12 lutego 2016

Walę drinki.

Sesja, trzeba się uczyć więc napiszę sobie coś skoro mnie tak to wszystko irytuje.

Dlaczego nie cierpię i nigdy nie będę w stanie znieść Walentynek. Czy będę czy nie będę w związku.

Wszystko zaczęło się jakieś 10 lat temu jak moja pani profesor od fortepianu wytłumaczyła mi dlaczego nie lubi czerwonych róż. Za to stała się mentorem mojego wyczucia stylu.

Jestem okropna w zapamiętywaniu imion, nazwisk, rocznic, chyba że mi facebook przypomni, albo zajrzę tego dnia akurat do kalendarza, chociaż jestem w stanie rano pamiętać i popołudniu kompletnie zapomnieć. O urodziny Joli! Pamiętałam od tygodnia, życzeń do tej pory nie napisałam a już dochodzi 23… ok napisane. Wracam do tematu.

Osobiście jestem zwolenniczką okazywania uczuć bez powodu, może dlatego, że uczucia pojawiają się spontanicznie. EUREKA! Wielkie celebrowanie uczucia, które trwa i powinno być doceniane i okazywane każdego dnia jest dość sztuczne. Tym bardziej nie rozumiem dzielenia się z całym internetowym społeczeństwem jakiej to bielizny nie ubiorę na walentynki, jak to się nie obudzę przy jego boku kolejnego poranka cała w skowronkach. FAJNIE! Tylko, że to jest mega prywatna i intymna rzecz i trochę szkoda, że nie jest to na tyle wartościowe dla tych osób, żeby wystarczający był fakt, że tę chwile spędziło się razem, było się dla siebie, tylko jeszcze trzeba trajkotać o tym w sieci.

Dodatkowo czerwony jest moim ulubionym kolorem i mam wobec niego pewną teorię i jest ona daleka od całej serduszkowej szopki walentynkowej. To samo z tymi czerwonymi różami, które kojarzą mi się z jedną konkretną osobą w mojej rodzinie też nie bez powodu. I okej, Walentynki to jedna z tych nielicznych okazji gdzie można a nawet jest wskazane podarowanie ich wybrance serca, przyjaciółce już mniej, bo od tego dnia, nie wiem jak was ale przytłacza mnie zewsząd płynący podtekst erotyczny. Będąc na studiach nauczyłam się, że to chleb powszedni ale niezależnie jak długo moi znajomi z tego nie wyrosną ja zdania nie zmienię, że jest to niesmaczne, mało oględne i chamskie dla kogoś kto chciałby serio przeżyć takie uczucia. Bardzo spłyca się całe kwieciste uczucie, którym można obdarzyć tę wyjątkową osobę. Za to najbardziej nie lubię Walentynek. I nie będę przyklaskiwać całej tej szopce. Dla mnie uczucia pełnią bardzo ważną rolę w życiu, kto mnie zna ten wie zresztą :D wystarczy pobyć ze mną tydzień :P

Właśnie! I dlaczego w Walentynki zapominamy o najbliższych? W sensie dlaczego tylko temu jednemu pępkowi naszego wszechświata składamy życzenia? Czy nie kochamy naszej najlepszej przyjaciółki? Mamy, babci, kuzynki, taty, dziadka i całej reszty naszych bliskich? Może inaczej. Walentynki to również święto zakochanych. Ja na przykład jestem zakochana ogólnie prawie we wszystkim co mnie otacza i chodzę często jak taki totalnie potłuczony głupek ulicą uśmiechając się do siebie bo tak mi czasami serce się raduję jakbym autentycznie była w kimś zakochana. A ja po prostu kocham swoje życie. I o tej miłości mogłabym trajkotać całymi dniami.

Więc ja w niedzielę zadzwonię do mojej chrześniaczki, która na pewno będzie moją walentynką, do mojej cioci-babci, która zawsze o mnie pamięta a ja jestem ta zła, do mojej przyjaciółki ale jej nawet nie muszę mówić co myślę, bo ona i tak wie lepiej i więcej na mój temat i może jakiś przedstawiciel płci męskiej zostanie obdarowany przeze mnie serduszkiem na fb :P niech pozna jak romantyczna jestem! No i na pewno pierwsza miłość mojego życia czyli moi rodzice bo niezależnie jak bardzo czasami mam ich po dziurki w nosie nikt nigdy nie poświęcił mi tyle czasu i nie był w stanie przyjechać na drugi koniec Polski, żeby mnie przytulić. To musi być miłość <3

A najlepsze moje Walentynki były wtedy kiedy, wręcz jak powiadają wszystkie legendy, poszłam z przyjaciółkami na trip po poznańskich shot barach :D każda doskonale zna swoje możliwości a noc była długa, niczego nie żałuję, bawiłam się wyśmienicie i w doborowym towarzystwie, mimo że mogłam ten wieczór spędzić z kimś na randce :D także chyba to będą kolejne Walentynki, które zamienię na Walę w Drinki. Tym razem jakieś soczkowe bo post czy coś, ale za brytyjskimi komediami romantycznymi nie przepadam to jeszcze ewentualnie w grę wchodzi jakaś dłuższa przebieżka i kilka dobrych godzin na rozmowie z tymi których kocham. Nie tylko tego jednego dnia. I nie tylko miłością eros.


https://www.youtube.com/watch?v=QPw1WFvzuVc

<3

M.

środa, 13 maja 2015

Orientalnie.

Na dzień przed egzekucją, druga matura z chemii w mojej naukowej karierze już ostrzy kły na moją skarbnicę wiedzy, postanowiłam napisać kilka słów pozytywnych już na samą myśl.

Indie są dla mnie niesamowitą zagadką, inspiracją i największym marzeniem. Indie są dla mnie największym wyzwaniem, dla mojej duszy.

Wyzwania nas wzmacniają.

Wyzwaniem dla mnie było ukończenie szkoły baletowej, wyzwaniem dla mnie jest dostanie się na studia medyczne albo takie które pomogą mi w przyszłości spełniać się zawodowo, wyzwaniem dla mnie będzie założyć rodzinę.

Wymienione wyżej wyzwania są inne niż to o poznaniu półwyspu indyjskiego.

Jestem przekonana, że byłaby to podróż o bardzo egoistycznym charakterze. Tylko dla spełnienia mojej odwiecznej ciekawości.

Możemy bardzo śmiało określić tą ciekawość. Moja mała fascynacja Indiami rozpoczęła się w 3 klasie podstawówki jak obejrzałam pierwszy bollywood (nawet na balik miałam specjalnie uszyte przez moją ciocię sari). Nie zaprzeczę, że mało komu ten gatunek filmu się podoba i przyznam, że jedną nogą stoję po tej stronie. Jednak nie jestem w stanie oprzeć się fascynacji kolorami, uśmiechem, radością, przepychem i pozytywnymi wibracjami płynącymi z tych opowieści. Jeżeli chodzi o ckliwe historie miłosne znacznie bardziej lubię te hollywoodzkie historyjki, niż trzy godzinne męczarnie.

Jednak od momentu kiedy byłam, mniej lub bardziej ale byłam, świadoma swoich wyborów i kolor czerwony stał się moim ulubionym, następnie dołączyła do tego ultramaryna i amarant to pomarańczu nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu. Właśnie te kolory najczęściej można zobaczyć w indyjskich produkcjach. Niesamowita harmonia między uśmiechami na twarzach ludzi tam mieszkających a tańcem. Nie mogłabym nie wspomnieć o tańcu.

Myślę, że to właśnie taniec najbardziej zaprzyjaźnił mnie z pomysłem odkrywania Indii.
Dla mnie najbliższa jest idea tańca przez który wyrażamy siebie. Jesteśmy smutni, jesteśmy szczęśliwi, radośni, zdesperowani, przytłoczeni, jesteśmy w stanie wyrazić to ruchem. Taki właśnie jest bollydance. Nigdy nie będę potrafiła tak tańczyć, nawet ciężko jest mi siebie wyobrazić w tych ruchach ale idea i filozofia ruchów zachwyca mnie niesamowicie. Może oglądaliście "Życie Pi", w tym filmie scena z tańcem niezwykle mnie cieszy. Nauczycielka zwraca się w niej do dziewcząt, że jeżeli się nie skupią, nie zaangażują nie wyrażą prawdziwie głębokiej miłości do Boga. Każdy ruch wyraża jakąś myśl i jest formą modlitwy. Osobiście nic bardziej by mnie nie usatysfakcjonowało, jak to że robiąc to co w życiu cenię i kocham najbardziej miałoby być czysto na Bożą chwałę. Piękne w swej prostocie i niezwykłe w formie.

A jakbyśmy mieli się szybko odbić i popatrzeć na np. weselny taniec w filmie "Drugi hotel Marigold" to życzyłabym sobie, żeby mój przyszły mąż się nie wstydził i okiełznał również moje zawstydzenie pomysłem jakiegoś super zbiorowego tańca <3 (mam tutaj jeszcze milion myśli na ten temat ale chyba ich nie ogarnę tak mi się to marzy ;))

"Drugi hotel Marigold" zainspirował mnie do napisania tych bredni. Miałam okazję dzisiaj zawitać do niewielkiej sali kinowej, która była, jak na środek tygodnia i seans, pełna. Średnia wieku 60+. Ja oczywiście single ladie, takie chodzenie do kina kultywuje od lat, z notesikiem nierzadko. Usiadłam i wiedziałam, że film bardzo mi się spodoba.
Pierwsza część podobała mi się ale nie zaparła tchu tak ja druga. Jeżeli ktoś nie lubi tego typu filmów to i tak zachęcam do obejrzenia, gdy ma się dobry humor ale niepodrażniony ironią. Czysta głowa, pozytywnie nastawiona, wtedy film się przetrawi.
Kilka cytatów które mi się dzisiaj bardzo spodobały:

"A gdzie jest twój ojciec"
"Rozsypany w świętej rzece"
"Bardzo mi przykro"
"Wreszcie zaznał spokoju, którego skąpiła mu moja matka za życia"

"Dlaczego ja ci się zwierzam?"   -   zapytała M. od 007
"Bo jestem starsza i mądrzejsza"   - odpowiedziała jej profesor McGonagall
"O 19 dni!"
"To tyle ile trwa cały żywot osy"

"Douglas ma znaczną przewagę nad Danielem. On istnieje"

"Jak nie kiedyś, to teraz"

Tak, przyznaję popłakałam się na filmie ale dzisiaj miałam słabszy dzień, i tak płakałam jak wszyscy razem się dobrze bawili na weselu, ze wzruszenia tak jak płakałam na półmaratonie, z tego samego powodu (o tym jeszcze napiszę! niebawem).

Dlaczego wyzwaniem dla mojej duszy są Indie? Od zawsze staram się ją uspokoić, jest ona bardzo chaotyczna a z drugiej strony nie wytrzymuje presji, potrafi siedzieć cicho i wariować jak najęta. Myślę, że takie są Indie, miasta są głośne, kolorowe, pełne niesamowitych zapachów, a z drugiej strony krowy na pasie startowym nakazujące nawracanie lądującym samolotom. Harmonia i nieład. Piękno i brud. Myślę jednak, że króluje tam radość i wiara, że wraz ze wschodem słońca wszystko zaczyna się od nowa, i ten codzienny początek jest diamentem w życiu każdego żyjącego tam człowieka, który przez wewnętrzną radość i siłę może przenosić góry i spełniać marzenia, a jak mu się nie uda to na starość powie "Jak nie kiedyś, to teraz" nigdy nie tracąc nadziei w to, że ma szanse na prawdziwie szczęśliwe życie.

Tak, jestem wielką fanką francuskiej klasyki, jednak również uwielbiam indyjski przepych, jakkolwiek nie ma możliwości aby to połączyć :)

M.





źródło:
www.niebianskie-podroze.pl
peron4.pl
www.globtroter.pl
www.all-about-india.com
fdb.pl
cydienne.digart.pl

niedziela, 1 marca 2015

Podróżowanie.

Zdarzyło mi się w ostatnim czasie zahaczyć o parę miejsc. Praga. Łódź. Włoskie Dolomity. Warszawa. Żadne z tych miejsc nie jest bliskie mojemu sercu, może najbardziej Łódź ale nie jako miasto tylko stamtąd pochodzi mój najlepszy przyjaciel. Warszawę odwiedzam najczęściej a mimo to szczerze jej nie lubię. Dodatkowo ostatnio po przeczytaniu "Pokolenie Ikea" pana Piotra C. (który notabene szczyci się tym samym imieniem i pierwszą litera nazwiska co mój były chłopak, wiec kojarzy mi się jednoznacznie) i przypadkowej rozmowie z byłym "przyjacielem" moje obrzydzenie do polskiej stolicy zwiększyło się o kolejne przywary.

Towarzysząc mojej rodzicielce w tej podróży, pierwsze co spakowałam to dużo ironii, czarnego humoru, dystansu i caaaaałą kosmetyczkę hejterstwa. 

Mam opinie osoby kochanej i uroczej, jednak osoby, które mnie lepiej znają wiedza doskonale, że nie potrafię być taka cały czas i czasem mój czarny charakter się objawia. Tak właśnie było w ten weekend.

Wjechanie na sam teren Warszawy przyniosło mi myśl: to tutaj piorą brudne pieniądze, ludzie się rozwodzą bo nie stać ich na trochę wysiłku, wszystko jest na kredyt, korupcja, wszyscy wszystkich wszędzie jadą/obrabiają/bójsięwiedziećcojeszcze robią. (pomijam kompletnie aspekt polityczny, bo centrum rządu to tylko sprawka ochrzczenia Warszawy stolicą, chociaż akcja metro+most łazienkowski to moje ulubione "ułatwienie życia mieszkańcom" i wygrywa w kategorii "know-how w Polsce")

Bycie Warszawiakiem to chyba typ, mentalność. Warszawskim słoikiem tak samo. Tylko zaliczając się do tego drugiego gatunku, wracając na stare śmieci albo do jakiejś części życia "przed wawką" masz szansę być prawdziwym sobą. Warszawiacy tej możliwości nie mają i będą tylko warszawiakami.

Wysiadam z busa i żałuję, że wierna emancypacji małej ojczyzny, nie wzięłam żadnej bluzy Lecha jaką posiadam. W końcu przyjeżdżałam na event krajowy, nie regionalny, to mogłabym sobie chodzić w czym mi się podoba. No ale na szczęście kolor włosów to nie wszystko trochę inteligencji nabytej mam.

Wsiadam do metra i trochę nie wiem w co ręce włożyć, więc wyjmuje swoją małą encyklopedię wiedzy czyli podręcznik do biologii, jestem tą osobą, której napisanie raz matury nie sprawiło wystarczającej frajdy, i zanim zdążyłam ją otworzyć, dwie licealistki (mam nadzieję, że dobrze oceniłam ich wiek) zmierzyły mnie wzrokiem i po chwili dziwnej ciszy między nimi wróciły do ploteczek nad swoimi smartfonikami na fejsbuniu na temat piątkowej imprezy. Ich ubiór był bardzo oryginalny i niepowtarzalny, czarne najki, turkusowe njubalansy i obie miały parki, długie brązowe ombre włosy i duże czarne teczkowate torby. Wysiadały na stacji centrum, pewnie poranna kawka w starbuniu.

Nabijam się a zdarza mi się dokładnie to samo. Tzn pomijając parkę, najacze i brązowe długie włosy. Jednak w Warszawie to nie jest tak, że się śmiejesz z tego wielkomiejskiego zachowania raz i wieczorem jak kupela się pyta "co tam dzisiaj?" to opowiadasz jej historię o dwóch lansiarach, które hejtujesz. Tak nie jest bo ledwo jedne wyjdą z metra to kolejne wchodzą. Ty wychodzisz z metra, inne wychodzą za tobą. Tak w kółko. Wychodzę na powierzchnie wpada na mnie gościu z lnianą siatką, żółtymi skarpetkami, dresiki i czerwone buty sportowe, broda, siłka. Poczułam się zbombardowana wielkomiejskością. Prezydent wrócił z Chin, Chiny przyleciały za nim.

Może ktoś stwierdzić, że nie jestem tolerancyjna. Faktycznie należę do osób konserwatywnych, ale staram się nie krytykować czyjegoś zachowania, chociaż niektóre zachowania mnie przytłaczają i jak nie wiem co mam o nich myśleć to raczej kieruję się ironicznym podejściem, żeby móc się pośmiać.

Nie zawsze podoba mi się przez jakie tory pędzi nasz świat. Kasa, kariera, seks. Kiedyś to były tematy tabu. Teraz to wszytko wisi na bilbordach reklamowych. Jak w Poznaniu nie mam problemu, żeby nie ukrywać się mocno ze swoimi przekonaniami i wiarą, tzn, nie afiszować ale chociaż nie ukrywać, czy się nie wstydzić, tak wiem, że w stolicy jest trzy razy więcej osób, którym mogłoby się to nie spodobać i wolność jest ograniczona.

Vice versa dotyczy to również bardziej kontrowersyjnych poglądów, no ale jak można się czuć komfortowo żyjąc w stresie czy zaraz się nie dostanie po głowie bo *wyglądasz jak wszyscy *wyglądasz jak z ulicy sezamkowej *głupio się uśmiechasz *udajesz głupią *jesteś głupia albo bojąc się, że zaraz stracisz pracę. I wtedy sobie przypominam "hej hej nie masz pracy :P" ani tu ani w rodzinnym mieście ale wiem jedno tu :czyt Warszawa, nie mogłabym spokojnie i tak jak bym chciała żyć.

Wracając do meritum, nie wiem co ludzie widzą w tym mieście. Fajnie jest mieć metę w ogromnej metropolii polegającej na chodzeniu do teatrów (w Poznaniu chociażby by się chciało nie zawsze można pójść na coś wybitnego bo nie jest to miasto-centrum teatru), muzeum narodowe zawsze ma świetne wystawy, czy eventy na basenie narodowym wiadomo, że są na najwyższym, na jaki kraj stać, poziomie. Chociaż Sonisphere możecie oddać na Bemowo ;)

Chciałabym móc polubić naszą stolicę, ale za dużo złych rzeczy się nasłuchałam i chyba nie chciałabym ich doświadczyć na własnej skórze.

A! Obsługa w sklepach/kioskach/kawiarniach/barach. Ja wiem, że to jest ciężka praca, sama w branży gastronomicznej pracowałam, ale co jak co, to dzięki klientom macie robotę i jak oni mówią UPRZEJMIE (w sposobie) "dziękuję", "proszę", "do widzenia" to naprawdę miło by było odpowiedzieć im tym samym a nie robiąc łaskę lub prychając (to dzięki nim jakby nie patrzeć ten interes ma dar bytowania) Szczyt chamstwa na ulicy. Tego nienawidzę. Tego w pyrlandii nie doświadczyłam w takim stopniu jak w epicentrum polszy.

Merci za uwagę, misz-masz totalny, konsternacja wyjazdowa i cudowna ulga z bycia w domu <3

M.

czwartek, 22 stycznia 2015

TV.

Jak wychowanie nakazuje o babciach i dziadkach w ich święto nie zapominamy. Korzystając ze sprzyjającej okazji posiadania wuuuuchty wolnego czasu postanowiłam swoich dziadków odwiedzić. Dzielące nas kilometry sprawiają, że widuję ich bardzo rzadko jak przystało na kochaną wnuczkę, więc bardzo się cieszyłam, że udało mi się ich odwiedzić. 

Pomijając wszystkie uroczystościowe sprawy mieliśmy okazję wspólnie usiąść przy telewizorze. Osobiście takowego nie posiadam, więc zawsze jest to jakaś forma atrakcji. Każdy pod tym określeniem może znaleźć inne definiujące ową "atrakcję" przymioty. Dla mnie opierają się one głównie na krytyce, szyderze i zabawie. 

Politycznym ekspertem nie jestem ale zdążyłam się przekonać, że kolejnym sportem narodowym Polaków są ekspertyzy. Jedną taką prowadzimy od 5lat i dalej nikt rzetelnie nie potrafi Rosjanom wejść w paradę i zrobić w ich papierach rabanu. Sprawa przykra, bo choć partia polityczna nie w 100% ta, to zdarza mi się ich niektóre poglądy popierać ale najbardziej współczuję im, że od tych wspomnianych już, 5lat robią z siebie dalej pośmiewisko. Nie wiem czy płacone jest politykom za wizyty w studiach telewizyjnych, jestem natomiast przekonana, że komunikacją publiczną na pewno do nich się nie udają. Ile telewizja zarobiła już na tych wywiadach? Gdyby nawet taka jedna minuta kosztowała 1gr, policzmy, że materiał trwa 2min. to mamy już 1zł 40gr. Razy 100 dni w roku 140zł. Razy 5 lat (pomijam nadwyżkę dni w roku 2010) = 700zł. Good job! A prawdopodobnie 1gr to to nie jest. Muszą duże kokosy płacić montażystom za montowanie tych monotonnych materiałów. Najbardziej szkoda mi jest tych ok 400 bliskich ofiar tej katastrofy, które muszą tą tragedię ciągle przeżywać. Jeśli już nie chcą, proponuje wyrzucić ten plastikowy, po poznańsku, szajs. Mój dziadek i tak uważa, że to był zamach więc o czym wy tu państwo chcecie dyskutować jeszcze. 

Kolejna wiadomość (powtórzona co najmniej 7 razy od 17-19:30 a dziadkowie kablówki nie mają) to informacja o nowym sprzęcie medycznym do walki z nowotworami. Jedyny taki w Polsce, nie niszczy nowych tkanek. Bajka! Dopiero o 19:30 usłyszałam wiadomość o szacowanej ilości leczonych ludzi w ciągu roku. Ok 700. Myślę, że Amerykanie, których posiadają takich 7 tyle leczą ludzi w ciągu tygodnia. Oczywiście nikt na dobry początek nie bierze pod uwagę problemów polskiego NFZ i nie szacuje jakiś cięć i innych takich i to są naprawdę optymistyczne prognozy. Czy możemy to porównać z wygraną w totka? Mam nadzieję, że tylko w perspektywie lepszego życia i odmienienia go na zawsze a nie możliwości wygranej i możliwości dotrwania do końca kolejki do tego cud-urządzenia. Propaganda górą!

Co tam jeszcze było? Aha. Oczywiście górnicy. Przykro mi słyszeć o tych ludziach siedzących pod ziemia, ale dzień po sama już z tych wiadomości nic nie pamiętam. Politycy? Sory moi mili ale ktoś chyba coś ukrywa i ciągnie za takie sznurki, żeby tego nie było widać. Na dodatek, wszyscy mówią takimi ogólnikami, że broń Panie Boże dopuszczać do tego prawników, bo jak oni coś będą w ich imieniu pisać to za 7lat znowu się spotkają, tylko że w sądzie wyniuchując luki prawne wynikające z tych ogólników. Amen.

Tak. Propaganda. Niedomówienia. Brak związku. Jako kompletny laik obserwujący polską scenę polityczną coraz bardziej wątpię w prawdziwość słów ludków w telewizji zapewniających mnie, że pragną mojego dobra. Najbardziej realistyczne były życzenia Pary Prezydenckiej z okazji Dnia Babci i Dnia Dziadka. Szkoda, że nie puścili w całości tylko jakiś urywek. To był jedyny promyk nadziei na szczerość w mediach.

Unikając komentarza, że media nie zawsze kłamią, szczerość moi mili to nie tylko udowadnianie prawdy na podstawie szantażu czy innych bardziej i mniej negatywnych prób zwyciężenia. Pozwalajmy dzieciom oglądać te brednie a następnie dziwmy się, że nam pyskują tak ja to robią dziennikarze, politycy, showmen'i i wszyscy inni. 

O jeszcze jeden poruszony wczoraj temat. Myślałam, że z mojego samochodu zrobię kabriolet tak bardzo chciało mi się krzyczeć i wrzałam ze złości. Podwyżki dla nauczycieli. O Matko Boska! Jeszcze czego!!! Niech ich ego wzrośnie, proszę bardzo! Wtedy wszyscy pokończą edukację w gimnazjum jako chamskie gbury. Nagrody? Popieram w 100 procentach. Ale proszę. Tylko dla tych, których klasa napisze maturę dużo powyżej średniej krajowej. Tak! całej gwardii nauczycieli dbającej o sukces tej klasy. Nauczyciele, chcecie się legitymować jakimiś podyplomówkami? Proszę państwa nie ukrywam, że większości z Was wierzę, że zrobiliście je ciężko pracując ale paru państwa kolegów czy też koleżanek mogło zapłacić za to cokolwiek, flaszki na wesele, może nawet pieniądze. Jak Polak chce to Polak potrafi, to powiedzenie nie wzięło się znikąd. Odezwała się w tej dyskusji nauczycielka angielskiego w gimnazjum, już jak się przedstawiła było mi jej żal. Kontynuowała o swojej ciężkiej pracy mówiąc o stresie jaki przeżywa. Tak to jest coś niewyobrażalnego. Proszę, pracuje pan w biurze 8h i mówi, że zamieniłby się pan na 4h - 5 lekcji - w szkole? Prosze przez te 4h chodzić w "tę i z powrotem" na odległości 4m ciągle coś deklamując. Proszę sobie nie wyobrażać bury w klasie, oszczędzę panu tych nerwów. LUDZIE! Wróćcie do szkoły na tydzień! Najlepiej koniec semestru i naprawdę sprawdźcie stan polskich szkół, zobaczycie, że ci nauczyciele w większości harują jak woły i rzadko kiedy jakiś uczeń im dziękuje. Najlepszym podziękowaniem są wyniki, ale nie takie zdobyte dzięki korkom tylko właśnie dzięki nauce tegoż to nauczyciela. Tym dawajcie podwyżki i jeszcze pomniki stawiajcie. Ale w domu wychowujcie te bachory, bo przecież każdy to człowiek. Do bycia nauczycielem nie zatrudnia się aniołów. Każdy owszem, powinien mieć powołanie, ale wymagać aby było to powołanie do świętości to trochę za wiele. Wiem jacy ludzie zostali w moim liceum. Niektórzy nauczyciele po prostu nie mają już siły. To, że oni wychowują te dzieciaki to pewniak. A ile z tych dzieciaków wraca do pustych domów bo rodzice jeszcze nie wrócili z pracy? Ile rodzice średnio poświęcają dzieciom czasu? Więcej niż pojedynczy nauczyciel? Możliwe, że tak. Jednak z pewnością to mniejszość. 

Tak się wzburzyłam, przez te dwa dni o te cholerne media. Idę się uczyć. Bo ileż można siedzieć w Internetach.

M.

niedziela, 21 grudnia 2014

Black and white.

Tradycje to taka piękna rzecz. Do momentu, kiedy wiemy dlaczego tak właśnie się dzieje. Dlaczego w Wigilię jemy ryby? Bo jest post. Najczęstsza błędna odpowiedź. Post ma służyć umartwianiu więc wigilia Bożego Narodzenia bynajmniej temu nie powinna służyć. Także karp to tradycja. I to dość krótka jak na tradycje bo PRL-owska. Ichtys to ryba, więc chyba wszystko jasne. Symbol Chrystusa, dlatego jemy takową w Wigilię. A bigos? No też jadamy :)

Ale nie o jedzeniu dzisiaj. Kolędy i pastorałki! To jest piękna tradycja! Muzyczna jestem od małego. Nie tak jak dzieci po szkołach muzycznych ale bardziej niż ci, co tak jak ja do nich nie chodzili i w sumie na koncert do Filharmonii raz na rok chociażby, nie pójdą. Ja owszem, teatr to trochę inaczej, ale opera równie chętnie co koncert. Chociaż na te klasyczne wolałabym chodzić częściej ale jak płytą roku zostaje "Mamut", to czasem ciężko przejść na klasyczną stronę mocy.

Szczęście mam takie, że umuzykalnionych przyjaciół mam od małego. I kiedyś jak 3latka miałam to kolędowanie z przyjaciółmi królika się rozpoczęło. I tak co roku. Niestety dorastamy, dzieciaki chorują i z czasem nasze kolędowanie odeszło w niepamięć. Reaktywacja nastąpiła jakieś trzy lata temu, kiedy to ja już jakieś własne życie towarzyskie prowadzić rozpoczęłam. Więc na kolędowaniu obecna też nie byłam. "A będzie Adam? Nie bo "cośtam". A Misia? Nie bo "cośtam". Kaja? Chora." Tym sposobem omijałam te wydarzenia, no bo nie dość, że najstarsza to jeszcze nie ma być przyjaciół najbardziej zbliżonych wiekiem? W tym roku się zawzięłam i poszłam. Już wspominałam o płakaniu nad rozlanym mlekiem. Takie 4-letnie już dawno skisło więc nie ma nawet nad czym. A było na tyle magicznie i cudownie, że tylko się cieszyć. Obój, gitara, skrzypce, fortepian, saksofon, akordeon, trójkąt, klawesy, kastaniety, kielszki, szklanki i 18 różnych głosów. "Cicha Noc" w trzech językach, zagraniczne piosenki i piękne polskie kolędy z uwzględnieniem góralskich wersji. Gardło jeszcze dzisiaj leczę :) Zaczęliśmy od nadrabiania kilkuletnich zaległości. Toteż z córką gospodarzy zaaranżowałyśmy jazzowe śpiewanie do kotleta. Kaja jest po szkole muzycznej więc świetnie improwizowała, gdy ja usilnie starałam się utrzymać linię melodyczną :D Gdy dorośli się zreflektowali, po co w sumie się spotkaliśmy wspólnie cupneliśmy na kanapach i ziemii i się zaczęło! Szczękościsku od uśmiechania się dostałam. I tak przez trzy godziny. Perfekcja. Nawet jeśli muzyków w "domu" nie ma polecam gorąco takie kolędowanie-opłatkowanie, spotkanie ze znajomymi, kiedy indziej w ciągu roku mamy na to czas? A kiedy właśnie przychodzi taki czas kiedyśmy powinni takie spotkania organizować? W okresie przedświątecznym, świątecznym, poświątecznym!

Muszę się pochwalić, że takie kolędowanie to jedno ale nie na każde spóźniony, bo po koncercie, przychodzi Czarny Diament. Adam to taki przyjaciel do brojenia. Koleżanek jak byłam mała takich od dziecka co to rodzice się przyjaźnią, na święta się spotykają itd to miałam dwie. Reszta chłopacy. No i wyjazdy na narty, sylwestry, święta, imieniny, urodziny to takie trio było; ja, Misia i Adam. Z wiekiem coraz ciężej było utrzymać kontakt... no ale spotkałam mojego mistrza od zbrodni, ledwo się odezwałam to zamilkłam. Od małego rodzice bardzo go cisnęli z ćwiczeniami na fortepianie, chwała im za to... Gra niesamowicie. Niesłychanie, cudownie, z sercem, ma feeling, płynie to co gra z niego i 10 palców na pewno nie ujrzycie na klawiaturze :D zazdroszczę mu okropnie ale robi chłopak takie wrażenie, że gdyby nie był dla mnie jak kuzyn to skradłby moje serce dosłownie, bo skradł swoją grą i tak, to oczywiste. Jest ładne jedno słowo które doskonale opisuje jego grę "oszałamiający". Doskonałe określenie. Dalej nie mogę się pozbierać..

Idealny wieczór, tyle wspomnień, radości, miłości. Polecam gorąco :) a do pianina to mi głupio teraz usiąść :D no ale kolędy na rodzinne kolędowanie niestety trzeba poćwiczyć...

M.

sobota, 20 grudnia 2014

Życie jak lodówka.

Nigdy nie chciałam pisać czegoś wielce mądrego. Wiem, że mimo wiedzy jaką posiadam wypowiadać się powinnam na niewiele tematów. Szerokie grono znajomych sprawia, że możemy posiadać wiele informacji na rzucony temat jak i posiadać ich znacznie mniej niż inni. Chyba ze jesteśmy alfą i omega to wiemy o wszystkim wszystko najlepiej i jesteśmy doskonałymi oratorami i grupowymi mędrcami. Dosłownie, jak jest potrzeba dyskusji raczej zajmuję pozycję biernego słuchacza, chyba, że okaże się, iż dyskusja obumiera bo uczestniczą w niej tylko dwie osoby (mówimy o sytuacji gdy takowa odbywa się w grupie).

Z czego się to bierze? Na pewno z niewiedzy. To ani grzech, ani ułomność. "Nie można być we wszystkim dobrym" - powtarzają mi od lat. Mam nadzieję, że jednak to nie jedyna odpowiedź na to pytanie. Co na przykład z zaufaniem? Jeśli ufam to się nie wstydzę, więc jeśli powiem coś głupiego i spotkam się z życzliwym odbiorem i nie mniej życzliwą pomocą to tym lepiej dla nas. Jesteśmy obdarowywani dobrem. Jednak sytuacje, z którymi przychodziło mi się spotykać często wyglądały inaczej. Fajnie jest sobie z kogoś zażartować, pośmiać, a może i wyśmiać nawet. Sama tak robię. Niestety. Ma się wtedy złudne wrażenie (samo)dowartościowania, zasada biegunów: jeden minus, drugi plus. W naszym życiu tyle rzeczy jest polarnych, że sami się tacy staliśmy. No bo bycie obojętnym to coś beznadziejnego. Żeby się naładować dodatnio ze stanu ujemnego, trzeba przejść przez stan rozładowania. Taka jest natura.

Stan rozładowania to dla mnie taki wewnętrzny rachunek sumienia, podsumowanie różnych życiowych etapów. Zajrzenie do lodówki. To skojarzenie bierze się z mojego dzisiejszego poranka. Wstanę, zrobię kilka niepotrzebnych rzeczy, a kiedy przypomni mi się, że od 15h nic nie jadłam poczłapię w stronę tego prądożercy. Czy w innych domach też tak jest, że wow pełna. Na pewno nie we wszystkich więc i tak muszę się bardzo cieszyć, że w moim domu nie ma takiego problemu, że w lodówce nic nie ma ale to odrębny temat. Lodówka pełna, jednak jak się tak przyjrzeć nic do zjedzenia nie ma. Tutaj piernik na dzisiejsze kolędowanie, tutaj zakwas do barszczu, tutaj ryba do przygotowania, tutaj trochę sera, jajka do czegośtam i tak okazuje się, że do zjedzenia jest mało.

Ile razy wydaje nam się, że nasze życie jest pełne a jak się dobrze przyjrzeć nic w nim wartościowego nie ma albo jest niewiele.

I tutaj pojawia się nadzieja :) Ponieważ, mimo że te wszystkie rzeczy teraz wydają się bezużyteczne, za kilka dni nabiorą znaczenia. 12 potraw na wigilijnym stole. O niektóre z nich trzeba zadbać, żeby przybrały właściwą formę. Tak jest też z tymi różnymi rzeczami w naszym życiu, które nam je zapełniają ale nic nie wnoszą. Na początku, każdą z tych rzeczy musimy rozpoznać, rozpakować, zorientować się jaka jest jej potrzeba. Potem ładnie zawinąć i schować. Wyjmować pojedynczo. Kończyć co się zaczęło. I potem mamy dwie opcje: poczekać, aż przyjdzie dobry czas na wykorzystanie tych rzeczy, albo zacząć je przygotowywać do czegoś wielkiego!

Można spojrzeć też na to z innej perspektywy. Jeśli czujesz w życiu pustkę, sprawdź ile rzeczy do przygotowania masz w swojej lodówce, które po konkretnych działaniach nabiorą pięknych kształtów.

Na koniec wszystko ma swój termin ważności, tylko lodówka się nie zmienia, co w sobie miała nie pamięta i to ją odróżnia od naszego życia. Wszystkie zapachy, które w nim są przenikają przez nie i kształtują je. Zbierajmy doświadczenia, trzymajmy się ludzi, którzy nas szanują i są wobec nas życzliwi. Robiąc porządek w "lodówce" myślę, że nie będzie się nam chciało upokarzać innych. Jak nie spróbujesz się nie dowiesz. Ja póki co na śniadanie zjadłam płatki, bo tak najłatwiej...

M.



Wczoraj oprócz zrealizowania wszystkich planów, kupiłam resztę prezentów, spotkałam się z przyjaciółkami i przyjaciółmi. Także 24h to wcale nie tak mało czasu :D